Test gry Gwint: Wiedźmińska Gra Karciana
W zeszłym miesiącu przetestowaliśmy grę pt. Thronebreaker. To pokrewny Gwintowi tytuł skierowany do singlowego gracza: sprawnie umieszczony w fabularnych ramach i korzystający z bardzo podobnych – a w dużej mierze takich samych – kart i zasad. Producent jednak zdecydował się rozdzielić moduły do zabawy solo i sieciowej. O ile za Thronebreakera trzeba zapłacić 100 zł, o tyle prezentowany tu Gwint jest darmowy.
Szybko okazuje się, że początkowo proste zasady ulegają skomplikowaniu. Grę rozpoczynamy z wybraną talią startową – każda z pięciu frakcji w grze ma własną. Za gromadzoną podczas rozgrywek walutę możemy wykupywać tzw. beczki z losowo dobranymi kartami, którymi wzmacniamy wspomniane wcześniej talie. Oczywiście mechanika gry ogranicza nas w maksymalnej łącznej mocy kart w talii – uzupełnieniami możemy więc w praktyce podmieniać stare, opatrzone już zaklęcia i żołdaków. Taka optymalizacja stanowi sedno gry: dobierając nowe karty, projektujemy w praktyce sieci nieistniejących wcześniej zależności, które później są często wyzwalane jednym zagraniem i powodują całą kaskadę zdarzeń na stole. Oczywiście wróg robi dokładnie to samo – celem gry jest więc bezustanne ulepszanie swojej talii i przygotowywanie się na najbardziej perfidne zagrania osoby po drugiej stronie stołu.
Można też utyskiwać na tempo zdobywania nowych kart. Podczas pierwszych kilkunastu godzin gry udało nam się zdobyć 15 beczek zawierających po 5 nowych, choć czasem powtarzających się kart. To niby dużo, ale wraz z kolejnymi partiami tempo to jednak nieco spada. Można wykazać się cierpliwością, ale i po prostu zapłacić za dodatkowe zestawy – na tym właśnie zarabiają twórcy gry.