Test gry Master of Orion
Przystępna mechanika oraz proporcje czterech „iksów” – eksploracji galaktyk, ekspansji terytorialnej, eksploatacji bogactw naturalnych i eksterminowania konkurencyjnych frakcji – czynią z nowego Master of Orion gratkę dla tych, którzy z takimi tytułami nie mieli dotąd do czynienia.
Wybór frakcji przekłada się na priorytety podczas rozgrywki i preferowaną drogę do zwycięstwa – wielkomózgich Psilonów intelekt predestynuje do dominacji technologicznej, a skrzydlaci Alkari wolą wojować tradycyjnie, robiąc użytek z talentu swoich pilotów. Różnice są wyraźne, a sztuczna inteligencja potrafi wykorzystać przewagę.
Drzewko technologiczne (długie, choć nie dość rozgałęzione) jest zresztą jednym z najważniejszych ekranów, które zaprzątają uwagę ukochanych przywódców
– wszechstronni badacze potrafią zarówno przyspieszyć asymilowanie się podbitych narodów, jak i opracować broń biologiczną. Używanie tej ostatniej nie jest jednak mądrym pomysłem – potrafi to zaognić stosunki z sąsiadami, a dyplomacja w MoO bywa tyleż fascynującym co niewdzięcznym zajęciem. Traktaty o nieagresji okazują się nietrwałe, wódz rasy Bulrathi przy zawieraniu umów handlowych nagle zaczyna kaprysić, a udający neutralność Darlokowie
z powodzeniem sabotują stołeczne fabryki.
Lawirowanie w sieci pokręconych zależności połączone poszukiwaniem mitycznego Oriona, wyjątkowo urodzajnej planety, i utrzymywaniem porządków we własnych koloniach, ma szansę wciągnąć nowych graczy. Pytanie jednak, dla ilu z nich będzie czymś więcej niż zachętą do zmierzenia się z innym sequelem gatunkowej legendy – premiera szóstej Cywilizacji wypada już 21 października.
