Możliwość dokonywania płatności online to wygoda nie tylko dla nas – klientów, ale też okazja do zarobku dla cyberprzestępców. I choć złośliwe oprogramowanie może siać spustoszenie na naszych komputerach, tabletach i smartfonach na wiele różnych sposobów, to jedno zagrożenie budzi w nas strach szczególny – trojany bankowe. Tak przynajmniej wynika z badania przeprowadzonego przez firmę GDATA, w którym 73 proc. rodzimych internautów przyznało temu rodzajowi złośliwców maksymalną notę 5. Jest się czego bać. Skala ataków rośnie lawinowo, a hakerzy stosują coraz bardziej skuteczne techniki, aby zwabić nas w pułapkę.
Koń, jaki jest
Na początek krótki wieczorek zapoznawczy – warto przecież zaznajomić się z tak groźnym przeciwnikiem. Koń trojański, choć wywodzi się z wielkiej rodziny wirusów komputerowych, wirusem nie jest. Przynajmniej w klasycznym znaczeniu – trojany nie infekują bowiem innych plików. Zasada ich działania jest inna – po zagnieżdżeniu się na komputerze, podszywają się pod jakiś użytkowy program, który po uruchomieniu wykonuje pozornie swoją normalną pracę, jednak w tle sieje zniszczenie.
Jego działanie możemy porównać do mitologicznego konia trojańskiego – wielkiego konia z drewna, w którym ukryli się wojownicy greccy w czasie zdobywania Troi, pozorując w ten sposób odstąpienie od oblężenia. Dokładnie tak działają trojany: instalują się podstępem, więc zagrożenie jest niewidoczne. I bardzo duże.
ZeuS z panteonu
Gdy pod koniec lat 90. banki ruszyły z usługami w wersji internetowej, było tylko kwestią czasu, kiedy cyberprzestępcy zaczną obrabiać to intratne poletko, wykorzystując wyjątkowy styl działania koni trojańskich. Gdy jednak przeciwnik okazał się trudny – instytucje finansowe stosowały bowiem jedne z najbardziej solidnych zabezpieczeń – hakerzy zmienili cel ataku na bardziej realny: klientów korzystających z bankowości elektronicznej. I tu poszło o wiele lepiej.
Wczesne trojany finansowe, czyli szkodliwe programy wyspecjalizowane w kradzieży danych potrzebnych do uzyskania dostępu do systemów bankowych online, pojawiły się w połowie 2000 r. Jednym z pierwszych, a na pewno najsłynniejszych, był ZeuS. Historia tego malware’u to scenariusz na niezły film sensacyjny. ZeuS zstąpił z panteonu bogów w 2007 r., by zaprezentować światu wyjątkowo perfidną metodę polegającą na wstrzykiwaniu dodatkowego kodu HTML do stron internetowych otwartych w przeglądarce. Dzięki temu trojan mógł zastąpić oryginalną witrynę banku fałszywką, a tym samym zyskać dostęp do poufnych danych i możliwość wykonywania operacji finansowych. ZeuS działał przez cztery lata, stając się prawdziwym utrapieniem banków, korporacji i instytucji rządowych, umożliwiając cyberprzestępcom kradzieże setek milionów dolarów.
Specjaliści od bezpieczeństwa cyfrowego twierdzą, że obecnie każdy ze szkodników włamujących się do serwisów finansowych online zawiera w sobie fragmenty jądra oryginalnego kodu króla trojanów. W 2010 roku ZeuS stworzył zgrany duet z Zitmo (Zeus-in-the-mobile), pierwszym trojanem wyspecjalizowanym w atakach na urządzenia mobilne, którego zadaniem było przechwytywanie SMS-ów zawierających kody jednorazowe do przelewów bankowych. Współpracowali sprawnie: ZeuS w wersji klasycznej infekował pecety, aby wykraść dane niezbędne do uzyskania dostępu do kont bankowych online i numery telefonów komórkowych, zaś Zitmo kradł kody SMS-ów. W ten sposób hakerzy dysponowali kompletem informacji potrzebnych do włamania, dzięki czemu w samych tylko Stanach Zjednoczonych udało im się zaatakować ponad 3,5 miliona urządzeń.
Zwabieni w pułapkę
Cyberprzestępcy mają do wyboru wachlarz sposobów, za pomocą których mogą uzyskać dostęp do kont bankowych i serwisów finansowych online. A podstawą większości ataków jest socjotechnika, która ma skłonić nas do podjęcia określonych działań, a w konsekwencji przeniknięcia szkodliwych trojanów do pecetów i urządzeń mobilnych. Podstawowym orężem jest metoda wyłudzania danych zwana phishingiem. Dwa najpopularniejsze sposoby to wysyłanie fałszywych e-maili lub przekierowania na fałszywe strony internetowe.
Trick e-mailowy to klasyka: wiadomość, którą otrzymujemy może do złudzenia przypominać tę pochodzącą z naszego banku lub innego znanego nam nadawcy. Jesteśmy uprzejmie proszeni o aktualizację czy informowani o fakturze do zapłacenia – to oczywiście tylko pretekst do tego, byśmy kliknęli załącznik. Uruchamia to niebezpieczny plik, który po instalacji w komputerze czyni swą powinność: może np. przechwytywać uderzenia klawiszy, gdy wpisujemy dane uwierzytelniające logowanie w banku lub też wykradać dane, które zapamiętał nasz komputer w momencie zaznaczenia pola „zapamiętaj hasło”. Wreszcie – może podmienić oryginalną witrynę na fałszywą i w ten sposób uzyskać wszystkie wpisywane przez nas „na stronie banku” informacje.